Polityka, a gospodarka, czyli jak wykorzystuje się niezadowolenie społeczne do wdrażania reform gospodarczych?
Od studenta do prezydenta.
Jak już powszechnie wiadomo, były minister gospodarki, przemysłu i cyfryzacji Emmanuel Macron, w wyniku wyborów powszechnych, 14 maja 2017 roku został zaprzysiężony jako prezydent Republiki Francuskiej. Jego droga na najwyższe stanowisko urzędowe zaczęła się jeszcze w trakcie studiów w ramach Inspection générale des finances (państwowej służby zajmującej się audytem i kontrolą). Następnie, dzięki członkostwu w Partii Socjalistycznej, został pełnoprawnym politykiem, żywo angażującym się w sprawy gospodarcze. Pozycja, jaką wypracował swoją postawą, umożliwiła mu na podjęcie pracy w banku Rothschild & Cie Banque, gdzie pracował prawie 4 lata, co pozwoliło mu nawiązać kontakty z najbardziej zamożną grupą społeczną we Francji. Po kilku udanych transakcjach, został zauważony i doceniony, skąd poprzez funkcję zastępcy sekretarza generalnego Pałacu Elizejskiego, otrzymał nominację na stanowisko ministra. Od młodości działał w lewicowych organizacjach, potrafił w tym czasie nawiązywać kontakty z wpływowymi osobistościami świata polityki i biznesu. Kierownictwo stowarzyszenia francuskich pracodawców MEDEF chciało zatrudnić go jako dyrektora generalnego noszącej miano „twierdzy francuskiego kapitalizmu”. To jemu przypisywany jest Dekret 2016-418, czyli tzw. ustawa Loi Macron, liberalizującą pracę niedzielną, branże transportową, działalność banków oraz usług. Jak ocenili ekonomiści, ustawa ta była „pierwszym krokiem do oswobodzenia branż z największymi obostrzeniami”. Jego ruch En Marche! (Naprzód), a następnie kandydatura, wzbudziły entuzjazm mediów do tego stopnia, że krytycy uznali to za chorobę nazwaną „macronitą”. W czasie samej kampamii określano go jako kandydata banków i międzynarodowych koncernów. Resztę historii już doskonale znamy – bardzo wysoki wynik (66,1% głosów) w wyborach prezydenckich.
Nowa Francja, nowa Unia?
Dlaczego przytaczamy historię drogi na szczyt Emmanuela Macrona? Jest ona niewątpliwie genezą jego obecnych postulatów, dyrektyw i skrupulatnie spełnianych obietnic wyborczych. Zwycięstwo w wyborach prezydenckich oddala groźbę rozpadu Unii Europejskiej, który byłby dla całej Europy scenariuszem katastrofalnym. Budzi nadzieje na nowy impuls, większą dynamikę zmian i wyprowadzenie wspólnoty europejskiej na prostą. Macron widzi Unię Europejską jako federację, tj. mocno zintegrowaną strefę euro z odrębnym budżetem. Innymi sztandarowymi pomysłami obecnego prezydenta są: nowelizacje unijnej dyrektywy w sprawie pracowników delegowanych, wzmocnienie Unii w wymiarze obrony i bezpieczeństwa, wspólny budżet obronny, europejski urząd azylowy czy też wprowadzenie w UE podatku od transakcji finansowych. Kładzie ogromny nacisk na walkę z dumpingiem socjalnym w krajach Unii, ciągle apelując o zaostrzenie dyrektywy o pracownikach delegowanych. Ma jej przysługiwać nie tylko płaca minimalna, ale także inne obowiązkowe składniki wynagrodzenia, takie jak premie czy dodatki urlopowe. Natomiast w przypadku gdy okres delegowania przekroczy dwa lata, pracownik delegowany byłby objęty prawem pracy państwa goszczącego. Ponadto chce przeprowadzić dyskusje w celu określenia płacy minimalnej w całej UE i poziomów składek na ubezpieczenia społeczne, co niestety kłóci się ze stanowiskiem rzecznika generalnego Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, który wyraźnie wskazywał, że zróżnicowanie stawek płac i warunków świadczenia pracy jest w pełni uzasadnione. Zatem wszelkie ograniczenia, takie jak działania w ramach pakietu mobilnego czy dyrektywy o pracownikach delegowanych, nie służą rozwojowi gospodarki, a wręcz przeciwnie – jej recesję. Omijając Węgry i Polskę w europejskiej podróży poświęconej zaostrzeniu unijnych przepisów o delegowaniu pracowników, prezydent Macron dąży do izolacji tych dwóch krajów, które nie chcą wdrożyć niekorzystnych dla nich zmian. Aby jednak jednoznacznie wskazać, kto w chwili obecnej ma większy oręż w tej kwestii, należy uważnie śledzić posiedzenie ministrów pracy Unii Europejskiej, które zaplanowane jest na 23 października 2017 r. W tym miejscu zwróćmy uwagę na jedną zasadniczą rzecz – pracownicy delegowani w UE stanowią jedynie 0,4 proc. wszystkich pracowników pracujących w pełnym wymiarze godzinowym. Zatem należy zastanowić się, czy faktycznie ta kwestia jest tak wrażliwa dla całej gospodarki? Czy planowana reforma dyrektywy o pracownikach delegowanych nie jest próbą zablokowania swobodnego przepływu usług w Unii, a tym samym jednego z filarów jej istnienia?
Bo to Polska właśnie
Polska jest wprost oskarżana przez francuskich polityków i związkowców o ”dumping socjalny”, jako kraj, który deleguje prawie 500 tys. pracowników rocznie. Przedsiębiorcy walczą z zatrudnianiem Polskich pracowników na czarno, łamaniem lub naginaniem prawa. Natomiast Polacy, którzy pracują legalnie, są dla francuskich firm towarem deficytowym. W obecnych czasach mitem jest pogląd, że Polak pracuje za najniższe, wręcz głodowe stawki. Najczęściej zarabia tyle co obywatel Francji, a w niektórych regionach pracodawca jest skłonny dofinansować mu wynajem mieszkania i dojazd do miejsca pracy. Z kolei coraz więcej specjalistów uważa, że problemem Francji nie jest 3,5-milionowe bezrobocie, ale bezrobotni, którzy nie są w stanie wykonywać prac, na które jest zapotrzebowanie. Upatrują oni lukę w rodzimym w systemie edukacji, który wręcz „produkuje bezrobotnych”. Francuskie przedsiębiorstwa zatrudniają Polaków nie dlatego, że koszta ich pracy są niższe, ale dlatego, że na ich rynku pracy nie ma specjalistów wykwalifikowanych do pracy w przemyśle. Zatrudniają ich chętniej, bo wiedzą, że wykonają swoją pracę o 30 proc. szybciej i sprawniej, niż ich regionalni odpowiednicy, dzięki czemu rozwój firm nie hamuje w takim stopniu. Polscy pracownicy są doceniani nad Sekwaną, zwykle chwaleni za solidność, wszechstronność i brak roszczeniowości w porównaniu do pracowników francuskich.
Konkurencyność powodem do obaw
Konkurencja ze strony polskich firm stała się realnym problemem społecznym we Francji. Przedsiębiorstwa działające w róznych branżach przemysłowych są pod niezwykłą presją władz. Sugeruje się im, by nie zlecały usług i nie kupowały produktów od polskich podmiotów, ponieważ w przeciwnym wypadku mogą stracić dotacje lub spodziewać się częstszych kontroli. Zatem można śmiało stwierdzić że prace nad zmianą dyrektywy o pracownikach delegowanych mają czysto polityczne podłoże. Około 30 tys. polskich podmiotów działających w branży transportowej przejęło prawie 25% unijnego rynku. Konkurują nie tylko ceną, ale przede wszystkim kompleksowością i terminowością dostaw. Jeśli dalekosiężne plany prezydenta Macrona zostaną w pełni wdrożone w życie, niewątpliwie może dojść do zachwiania rynku pracy w całej wspólnocie, bo przecież nie można nagle zastąpić polskich kierowców innymi. Może dojść do przejmowania naszych kierowców przez zachodnich przewoźników. Siłą rzeczy nastąpi wzrost cen przewozów i transportowanych produktów, czego następstem będą wyższe ceny na sklepowych półkach. Sama inicjatywa zmiany nie jest niczym nowym, bo prace nad nowelizacją unijnej dyrektywy trwają już od ponad roku. W jej wyniku polski pracownik wykonujący zlecenie we Francji będzie musiał dostawać nie tylko płacę minimalną, jak obecnie, ale jeszcze wszystkie dodatki, które dostaje jego francuski odpowiednik. Nowelizacja zachowuje jednak podstawową zasadę płacenia składek społecznych w kraju pochodzenia, czyli w Polsce. Ale Macron chce radykalnej zmiany i proponuje, żeby pracownik delegowany płacił wyższą z dwóch składek społecznych. Tyle że w tym konkretnym wypadku składka w wysokości francuskiej trafiałaby do kraju pochodzenia, czyli do budżetu polskiego. To oznaczałoby praktycznie koniec zasady delegowania, bo wysłany do realizacji kontraktu pracownik musiałby spełniać wszystkie reguły kraju przyjmującego.
Polska niewątpliwie stanowi obecnie największą potęgę transportową na terytorium krajów UE. Najnowsze dane wskazują, iż przychody Polski w transporcie sięgają ponad 5 miliardów euro rocznie. Czy tendencja ta ma szansę się utrzymać? Jak bieżąca sytuacja polityczna nie tylko na terenie Francji, ale też innych krajów tzw. „starej unii” wpłynie na polski rynek transportowy? Niestety, wspomniane powyżej ustawodawstwo rzuca cień na codzienne funkcjonowanie podmiotów transportowych, gdzie przedsiębiorca musi skupiać się na kolejnych formalnościach, takich jak ustanowienie przedstawiciela we Francji. Formalnościach, które zabierają czas i zaangażowanie mogące wpłynąć na płynność firmy. Należy zadać sobie pytanie – czy jest sens mierzyć się ze wszystkimi trudnościami na własną rękę? Czy nie lepiej skupić się na rozwijaniu przedsiębiorstwa w celu maksymalizacji zysków, a obsługę formalności powierzyć profesjonalistom, którzy będą działać w naszym imieniu? Z tymi pytaniami zostawimy czytelników bez jasnej odpowiedzi, będąc przekonanym, że odpowie na nie rzeczywistość.
Zespół Transport Francais Representant.